Gdybym chciała wspomnieć
wszystkie zakopiańskie historie, musiałabym napisać osobny post o każdym
wyjeździe. Na teraz byłoby to chyba trochę zbyt dużo, dlatego ograniczę się do
kilku moich ulubionych.
ALE ZA TO NIEDZIELA…
Zacznijmy w roku 2011, który, jak
część z Was już wie, był pierwszym, kiedy wzięłam udział w Pucharze Świata w
Zakopanem. Wiedziałam, że wyjazd zapowiada się dobrze, kiedy na kilka tygodni
wcześniej okazało się, że jedne z odwołanych zawodów w Harrachovie przeniesiono
właśnie do Zakopanego. Trzy konkursy zamiast dwóch! Trudno wymarzyć sobie
lepszy debiut.
I ten weekend rzeczywiście był na swój pokręcony sposób perfekcyjny. W piątkowy wieczór, podczas mojego pierwszego konkursu na skoczni, zwycięstwo odniósł Adam Małysz. Powiedzieć, że byłam podekscytowana, to nic nie powiedzieć.
Sobota nie była dla polskich
kibiców równie udana. Po sprawiedliwej walce Adam zajął szóste miejsce, a na
szczycie podium uplasował się tego dnia Simon Ammann. Mimo tego wciąż byłam
bardzo zadowolona z wyników, bowiem Kamil Stoch (który od zawsze jest moim
ulubieńcem z jakiegoś miliona powodów) zakończył konkurs na siódmym miejscu –
najlepszym w jego dotychczasowej karierze. Gdy wychodziliśmy ze skoczni, z
głośników niósł się refren piosenki „Ale za to niedziela”. Pamiętam, że nuciłam
ją całą drogę powrotną ze skoczni. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak prorocze
okażą się te słowa.
Ostatni dzień w Zakopanem jest
zawsze słodko-gorzki. Z jednej strony wciąż cieszę się perspektywą wszystkich
tych chwil, które mi jeszcze pozostały do wyjazdu, ale z drugiej perspektywa
powrotu jest już wyraźna i myśl o niej wisi nad moją głową jak ciemna deszczowa
chmura. Kiedy więc w niedzielę szłyśmy na skocznię, byłam w stanie myśleć
wyłącznie o tym, że minie zbyt wiele czasu, zanim znów zobaczę Wielką Krokiew
wyłaniającą się powoli zza drzew. Zawsze staram się skupić na tym, co jeszcze
przede mną i nie marnować czasu na narzekanie, ale to był pierwszy z moich
corocznych ostatnich spacerów na skocznię, więc szło mi wyjątkowo kiepsko.
Jednak kiedy dotarłyśmy na
miejsce, szybko zapomniałam, że poza skocznią istnieje w ogóle jakiś świat, do
którego można wrócić. Kamil świetnie spisał się w pierwszej serii i na cztery
skoki przed końcem rundy znajdował się na prowadzeniu. W dodatku właśnie
nadszedł czas na występ Adama Małysza. Wśród ogromnej wrzawy Adam oddał całkiem
dobry skok, z którego jednak nie zdążyliśmy się nawet ucieszyć, gdy problemy
przy lądowaniu sprawiły, że przewrócił się i stoczył z zeskoku.
Zapadła cisza. Kiedy stoisz w
tłumie tysięcy ludzi, z których nikt nie wydaje z siebie najmniejszego dźwięku,
to właśnie ta kompletnie martwa cisza będzie najgłośniejszym, co w życiu
usłyszysz. Jednak trwała tylko kilka sekund. Wszyscy byliśmy przerażeni, bo Adam
wciąż się nie podnosił, ale nie mogliśmy tam tak po prostu stać. W końcu grupa
kibiców zaintonowała „Nic się nie stało” i w chwilę później byliśmy już głośni
jak zawsze, chociaż tym razem z zupełnie nietypowego powodu.
Czytałam później opinie, że wybór
akurat tego hasła był mocno nie na miejscu, bo sugerował, że zależy nam jedynie
na wyniku. Niektórzy uważali, że zachowaliśmy się głupio, bo przecież nie
mieliśmy pewności, że rzeczywiście nic się nie stało. Ja jednak zawsze
uważałam, że był to uroczy odruch. Upadek zaliczony przed własną publicznością,
czekającą na kolejne zwycięstwo, musi z pewnością boleć bardziej niż zwykle.
Dlatego, kiedy ja powstrzymując łzy krzyczałam, że nic się nie stało, miałam na
myśli, że wynik nie jest ważny, że to nie ma znaczenia, bo dla nas liczy się
tylko zdrowie naszego idola. Był to też rodzaj pobożnego życzenia, żeby
rzeczywiście nic się nie stało, żeby Adam podniósł się, cały i zdrowy, i był
gotowy do kolejnych skoków.
Tymczasem ratownicy medyczni
znieśli Adama na noszach, i choć kolejni zawodnicy zgodnie z planem oddali trzy
ostatnie skoki w tej serii, to chyba nikt nie zwrócił na nich specjalnej uwagi.
Dlatego dopiero w przerwie, gdy ochłonęliśmy, nagle zdałam sobie sprawę, że to
przecież oznacza, że Kamil pozostał na prowadzeniu. Ten dzień to była prawdziwa
huśtawka emocji.
Oczywiście marzyłam o tym
zwycięstwie dla mojego ulubieńca, ale wiedziałam, jak trudno będzie je
osiągnąć. Kiedy przyszedł czas na jego kończący cały konkurs skok, zakryłam
oczy dłońmi, żeby nie patrzeć. Oczywiście nie wytrzymałam i przez rozchylone
palce zobaczyłam, jak dobrze mu poszło. Chciałam krzyknąć z radości, ale
zamiast tego z mojego gardła wydobył się dziwny, piszczący i bardzo głośny
dźwięk. Nie spodziewałam się nawet, że potrafię brzmieć w ten sposób.
Kiedy śpiewaliśmy hymn razem ze
stojącym na szczycie podium Kamilem, płakałam tak bardzo, że kompletnie nic nie
widziałam. Pamiętam też, że martwiłam się, czy łzy nie przymarzną mi do
policzków.
Później dowiedzieliśmy się, że po
konsultacji z lekarzami okazało się, że Adamowi nie stało się nic poważnego i
jego występ w nadchodzących Mistrzostwach Świata nie jest zagrożony. Była to
informacja ważniejsza niż mogliśmy wtedy przypuszczać, bowiem w kilka dni po
zdobyciu brązowego medalu ogłosił, że jest to ostatni sezon w jego karierze.
Oprócz zapoczątkowania kolejnej fali łez (wygląda na to, że wiecznie tylko
płaczę przez ten sport) ta decyzja doprowadziła w końcu także do powstania
kolejnej z moich ulubionych historii.
NO CO? PRZECIEŻ LUBICIE ŚNIEG!
Adam zaplanował oficjalne
zakończenie kariery na kilka dni po zakończeniu sezonu. Nie chciał jednak by
był to zwykły konkurs, dlatego wymyślił zupełnie nowe zasady. Być może o tym
słyszeliście – konkurs nosił nazwę „skok do celu”. Każdy z zawodników losował
odległość, jaką powinien osiągnąć (były wśród nich całkiem imponujące jak np.
130 metrów, ale również dość zabawne, jak np. 80 metrów). Wygrywa ten, kto
będzie najbliżej swojej wylosowanej odległości.
Wydarzenie zaplanowano na koniec
marca. To już praktycznie wiosna, więc przygotowaliśmy się na łagodniejsze niż
zwykle warunki pogodowe. I wydawało się, że mamy rację – dopóki nie dotarliśmy
na skocznię, a zawodnicy nie wylosowali swoich odległości. Wtedy bowiem zaczął
padać śnieg, choć to raczej delikatne określenie zamieci śnieżnej, która
rozpętała się nad Zakopanem. Po chwili wszyscy na trybunach wyglądali jak
bałwanki z wąsami (ponieważ każdy, łącznie ze skoczkami, nosił tego dnia
charakterystyczne dla Adama wąsy – niektórzy zapuścili prawdziwy zarost, inni
nakleili go lub narysowali, ale wszystkie wyglądały tak samo śmiesznie).
Wiadomo było, że skakanie jest w tej sytuacji zbyt niebezpieczne.
Ale to Zakopane – wszyscy szybko
zgodziliśmy się, że śnieg jest najpiękniejszym prezentem, jaki natura mogła zrobić
Adamowi. W całym kraju panowała wiosna, ale tu, na Wielkiej Krokwi, królowała
jego ukochana zima. Nawet jeżeli prezent okazał się być dość niezręczny i nie
pozwolił na przeprowadzenie zawodów.
Skoczkowie nie chcieli całkiem
odwołać imprezy, dlatego część z nich zdecydowała się na skok, a inni postanowili przynajmniej zjechać spod
progu skoczni, skoro skoki nie były możliwe (ledwo widzieliśmy ich przez gęstą zasłonę
śniegu). Technicznie nie zobaczyliśmy więc żadnych zawodów, a jedynie kilka pojedynczych skoków (w tym ten najważniejszy - ostatni skok Adama), ale
zrobiliśmy inne rzeczy, jak na przykład zatańczenie z Mistrzem kilku naszych stałych
choreografii (pamiętacie jak mówiłam wam o zmywarce?). Gdy wychodziliśmy ze
skoczni, brama, która powinna być zamknięta, okazała się być otwarta i w ten
sposób wszyscy dostaliśmy się „za kulisy” a także dosłownie na „scenę” –
wdrapałam się nawet na zeskok Wielkiej Krokwi, choć nie dotarłam tak daleko,
jak się spodziewałam – jest o wiele bardziej stromo niż wygląda to w telewizji!
Zdjęcie mojego telemarku na zeskoku możecie zobaczyć na tumblrze. Ach, i
jeszcze jedna uwaga: zjeżdżanie na tyłku ze skoczni może brzmieć jak świetny
pomysł, ale w rzeczywistości nabiera się prędkości tak szybko, że jest to
wyłącznie przerażające.
W sumie był to wspaniały dzień,
nawet jeśli (tak, zgadliście) płakałam tak bardzo, że moje doklejone wąsy
odpadły mi z twarzy. Swoją drogą, wciąż je mam.
NIE, NIE SĄDZĘ, ŻEBY TO BYŁO MOŻLIWE…
Ale zostawmy też coś na inne
okazje i przewińmy o parę lat do przodu, do roku 2015 i mojej chyba ulubionej
historii. Sezon 2014/2015 od początku nie należał do udanych. Kamil doznał
kontuzji już na samym jego początku, więc niniejszym wszystkie plany, jakie
wobec niego mieliśmy, legły w gruzach. Kiedy nadszedł czas na zakopiański
weekend, Kamil skakał dopiero od kilku tygodni i nie szło mu tak dobrze, jak
sobie tego życzyliśmy.
Ale magii Zakopanego nie
powstrzyma nic. Chociaż wszystko zdawało się być przeciwko nam – nawet pogoda.
Już od piątku nad miastem szalała wichura, która uniemożliwiła choćby
rozpoczęcie treningu przed planowanymi na wieczór kwalifikacjami. W ciągu nocy
wiatr nie ustał i rano nawet nie próbowałyśmy wychodzić z naszego pokoju.
Zostałyśmy w łóżkach i spędziłyśmy przedpołudnie zastanawiając się, czy rosnąca
za oknem choinka w końcu się złamie i czy wpadnie wtedy wprost do naszego
pokoju. Do konkursu drużynowego
pozostało tylko kilka godzin, ale nie widziałyśmy nikogo, kto wybierałby się na
skocznię. Wydawało się, że to po prostu nie ma sensu.
Ale wtedy coś się stało. Na pewno
istnieje na to jakaś mądra naukowa nazwa i logiczne wytłumaczenie, ale było
tak, jakby ktoś w sekundzie po prostu wyłączył wiatr. Jakby nacisnął czerwony
przycisk na pilocie, podobny do tego, który wyłącza telewizor. Klik i
zapanowała cisza.
Szybko wybiegłyśmy z pokoju i
ruszyłyśmy na skocznię. Mimo że spóźniłyśmy się na serię próbną, to wiele osób
przyszło w podobnym momencie, a nawet trochę później. Konkurs już się zaczął,
gdy na skocznię wciąż jeszcze przybywali kibice.
To były udane zawody. Polska
drużyna ukończyła je na piątym miejscu, co zazwyczaj nie byłoby satysfakcjonujące,
ale w tamtym momencie tego trudnego sezonu było właściwie osiągnięciem.
Zwłaszcza że w nieoficjalnej klasyfikacji indywidualnej Kamil uplasował się na
drugim miejscu. Więc, pomimo podszeptów rozsądku, apetyty na konkurs
indywidualny były duże.
I, na złość logice i wszystkim
poprzednim wynikom, Kamil wygrał te zawody. Był najlepszy w pierwszej serii,
potem w drugiej, a ja znów okropnie płakałam. Wiem, że to raczej niemożliwe,
ale jestem przekonana, że nigdy nie śpiewaliśmy hymnu tak głośno jak wtedy. W
pewnym momencie DJ po prostu wyciszył muzykę, bo i tak nikt jej nie potrzebował
ani nawet nie słyszał. Brzmieliśmy niewiarygodnie. Cały czas na samą myśl o
tamtej chwili przechodzą mnie ciarki. Słowa są w tym momencie bezużyteczne.
Wiem tylko, że to jedno z moich ulubionych wspomnień i będę je cenić i
pielęgnować już zawsze.
Mówiłam Wam, to miejsce to magia.
Zajrzyjcie na Tumblra – czeka tam
na Was obiecana kolejna porcja zdjęć.
Udanego tygodnia!
If I wanted to
write about every good story I have from Zakopane, I would need to make a post
about every single trip. I think that would be a little much for now, so this
time I chose just a few of my favourite ones.
DON’T WORRY, DEAR, WE
STILL HAVE THE SUNDAY LEFT…
Let’s start in 2011, which as some of you may
know by now, was the first year when I attended World Cup competitions. We knew
it’s off to a great start when a few weeks earlier a race in Harrachov was
cancelled and pushed to Zakopane. Three competitions instead of two! I couldn’t
imagine a better debut.
And it was in fact perfect in its twisted way.
We couldn’t have known it yet, but it was Adam Małysz’s last season and
therefore his last World Cup weekend in Zakopane. And, Friday evening, he won.
My first competition ever. One of the best ski jumpers in history. The greatest
idol you could have. Excited doesn’t even begin to cover it. I was ecstatic.
And indescribably proud.
But that was not all Zakopane had in store for
us that year. In fact, that was only a warmup.
Saturday wasn’t so lucky for Polish fans. After
a fair fight Adam didn’t make it to the podium and ended up on 6th place.
Meanwhile, Simon Ammann was declared the winner. I was still happy, because
Kamil Stoch (who is my all-time favourite for about three hundred reasons) came
in seventh, which was the best result in his career.
When we were leaving the hill that night, there
was a famous Polish song blasting through the speakers. I’m not gonna try to
translate it accurately, but you could say that the chorus means something like
“Never mind all that, Sunday is gonna be ours”. I remember humming it on my way
back to the room. I didn’t know how true it’s soon going to turn out to be.
Now let me tell you, the last day in Zakopane
is always bittersweet from the moment I open my eyes. Of course I’m extremely
happy for getting to spend another 24 hours there, but the thought of leaving
isn’t just some far prospect in my mind and I can’t put it out as easily as
before. So along being extremely happy I’m also on the verge of tears for the
whole day. It’s the weirdest feeling.
So you can imagine how the walk to the arena
looks like this last day. There’s the constant feeling of “next time I’ll be
doing this is twelve months away”, but I’m desperately trying to enjoy myself
and not waste time on whining. But in 2011 I was on my first ever last walk, so
I was doing a really poor job at cheering myself up.
But when we got there, I quickly forgot about
the mere fact that outside the hill there’s even a world to come back to. Kamil
did really well in the first round and four jumps before the end of it he was
in the lead. And it was Adam’s turn. He jumped pretty well too, but we didn’t
even had time to properly express our joy when he fell down while attempting to
land.
There was silence. In a second we went from
being a crazy excited to dead serious. It was impossibly quiet. When you’re in
the stands full of thousands of people, and no one is saying a word or making
any noise at all, the silence is both the quietest and the loudest thing you’ll
ever hear.
But it only lasted a few seconds. He wasn’t
getting up so we were all worried sick, but we needed to do something, we
couldn’t just stand there. So a group of fans started chanting a popular theme,
which is mostly used when your team loses a game and you want to assure them
you still support them. In a word to word translation it would go something
like “it’s no big deal” or “nothing happened”. I joined in as did a lot of
people, and after a while we were loud as ever only for a very different
reason.
Later I read some comments that singing that
was inappropriate. Some people though that it made us seem like we only care
about the score or that it was stupid, because we didn’t know if it wasn’t a
big deal. Something terrible could have happened, especially since he wasn’t
getting up. The rescue workers carried him away on a stretcher, which is obviously never a good
sign.
But I think it was cute. I can’t speak on
behalf of everyone, but I what I meant was that he doesn’t have to worry about
us. It’s definitely worse than usual to fall in front of your own audience who
is waiting for you to win again. And I wanted him to know that it doesn’t
matter, because we only care about his health. Also, even more importantly, the
chant was a hopeful wish that nothing bad has happened and he’ll be able to
jump again soon. That’s what I meant when I was screaming as loud as I could
while trying to keep the tears from streaming down my cheeks.
I don’t think that anyone paid much attention
to the last three jumps, but the show had to go on. For a moment everyone
forgot about it, but the fact was that Kamil Stoch was still in the lead before
the final round. That day was literally an emotional rollercoaster.
I wanted nothing more than for Kamil to win,
but I knew how hard it’s going to be. When it was time for his jump, the last
one of the whole competition, I wasn’t sure I’m able to look. I tried to turn
away, but I looked back at the hill just in time to see him doing great. I
meant to shout, but instead a weird (and very loud) squealing sound came out of
my mouth. I didn’t even know I was able to make such noise.
When we were singing our national anthem with
Kamil on the top of the podium I cried so hard I could barely see him. I also
remember being really scared that tears will freeze on my face.
It was later confirmed that Adam was okay and
that his performance in the upcoming World Championships wasn’t in danger.
Which was more important than we thought. After winning a bronze medal he
announced that it was his last season. After a lot of tears (it seems like
everything ski jumping do is make my cry all the time) that decision led to
another great story.
YOU’RE SUPPOSED TO LIKE
SNOW!
Adam decided to organize a sort of a farewell
competition after the season ends. He wanted to make it into something really
special, that’s why he came up with a completely different rules. Every athlete
had to draw the distance he’s supposed to achieve. There were some impressive
ones like 130m, but also some a bit funny ones like 80m. Who is the closest to
their drawn distance wins.
The event was scheduled for the end of March.
It’s barely even winter anymore so we prepared for a bit easier weather
conditions. And it seemed we were right, up to the point when everyone got to
the hill and the competitors drew their aims. Because right there and then it
started snowing. But it wasn’t just a few snowflakes - it was basically a
snowstorm. After a few minutes every person in the stands looked like a very confused
snowman with moustache (because everyone, literally everyone including the
athletes was wearing a moustache similar to Adam’s very characteristic one –
they were real, glued on or drawn, but
they all looked equally ridiculous) and there was no way jumping was safe.
But here’s Zakopane for you - it was soon
agreed upon that it was the greatest present the nature could give this
incredible man – it was spring in the whole country, but right on the hill we
had his bellowed winter. Even if the gift was kind of awkward as it prevented
us from going through with the original plan. But the athletes didn’t want to
leave us all with nothing, so instead of jumping they used their ski jumping
skis as traditional ones and skied downhill (we could barely see them through
all the snow). So we didn’t technically see any competition at all, only a few jumps (including the most important one - Adam's last jump). But we did other
things, like dancing our weird choreographies with him (remember the
dishwasher? We did that). And later, I guess it wasn’t planned, but a gate that
probably should have been closed was open, and we ran what we can call “backstage”
and also literally onstage – I even climbed up the ski jumping hill a little
bit (before the security threw me out)! I didn’t make it far, because it turned
out to be a lot steeper than it looks on tv. But you can see a photo of my
telemark on my tumblr page. Also, sliding down from there on your butt may seem
like a fantastic idea, but let me tell you, you’re gaining speed so quickly
it’s actually terrifying.
All in all, it was a fantastic day, even if,
you guessed it, I cried so much my glued on moustache fell off. I still have it
though.
NO, I DON’T THINK IT’S POSSIBLE…
But let’s leave something for another time and
skip ahead to one last story, that is probably my favourite. It was last year,
in 2015. The 2014/2015 season was a bad one. Kamil Stoch got injured right at
the beginning of it, and it messed up every plan any of us had. Before we came
to Zakopane he was back to the World Cup for less than a month and wasn’t doing
so good. But nothing can stop Zakopane from working its magic.
The weather was awful from the beginning. The
day of qualification I don’t think we even started trainings – the wind was
extremely strong and there was no way
jumping was safe.
And the gale didn’t really stop at night or the
next morning. I remember we just sat in our room wondering if the tree in front
of our window is going to break and if so, if it’s going to fall into our room.
There were only a few hours left before the competition was supposed to start
and we couldn’t see or hear anyone going to the hill. It seemed that there’s
just no point.
But then something happen. There’s probably
some scientific term for when that happens and there’s probably also a logical
explanation, but it was as someone turned the wind off. In a few second it just
stopped and didn’t come back. Like someone pushed a button on a remote control.
We rushed out of our room, wondering if we’ll
even make it before the trial round starts. I’m not sure we did, but we
certainly weren’t the only ones. It looked like everyone left their homes
around the same time, a little later then they would normally do. A lot of fans
were even late for the competition itself.
It was a good competition. Polish team ended up
on the 5th place, which normally wouldn’t be so good, but
considering how the season was going, it was an achievement. Especially since
in the unofficial individual classification, Kamil came in second. So, against everyone’s better judgement,
hopes were up for the next day’s individual competition.
And, against logic and all of the previous
results from that season, we were right. He won. He won the first round and the
second and again I cried really hard. I’m not sure that’s possible, but I could
swear we never sang the national anthem as loud as we did that day. The DJ even
cut the music eventually as no one could hear it anyway and we clearly didn’t
need it. We sounded incredibly. I can’t even explain it, I just have chills
even thinking about it. Words are completely useless here. I just know it is
one of my favourite memories of all time and that I’ll always cherish it.
Told you that place is magic.
Visit my tumblr page for some photos and have a
great week!
Piękne wspomnienia. :) Czytając, uśmiechałam się pod nosem. Podobnie przeżywam każdy skok Kamila a ten wygrany konkurs w Zakopanem w 2015 roku był naprawdę magiczny. Stojąc pod skocznią, po zwycięskim skoku również nie mogłam powstrzymać łez a na myśl o tym śpiewanym hymnie, dalej mam gęsią skórkę. :)
ReplyDeletePS. W tym sezonie nie było to jedyne indywidualne podium Kamila... Wygrał jeszcze w Willingen i był dwa razy drugi, w Sapporo i Titisee-Neustadt.
To był naprawdę wspaniały dzień! Oby takich jeszcze więcej :)
DeleteOjej, oczywiście, masz rację! Post był oryginalnie jeszcze trochę dłuższy, skracałam go, żeby nie zamęczyć Czytelników ;) i porobiło się z tym nieco zamieszania. Myślałam, że już wszystko ogarnęłam, ale w ferworze poprawek nie zwróciłam uwagi na tę (niezwykle haniebną) pomyłkę! Już poprawione! :) Dzięki za czujność :)
Hej, hej :)
ReplyDeleteZakopane 2011 to konkurs od którego wszystko się u mnie zaczęło! Cała przygoda ze skokami :)
Naprawdę cudowne wspomnienia!
Pozdrawiam ;)
Ps. Zapraszam do siebie na nowy wpis: http://oczami-skokomaniaczki.blogspot.com/2016/10/autografy-thomas-diethart.html
Tak jak wspominałam: uważam, że to był fantastyczny rok na rozpoczęcie swojej przygody. Zwłaszcza, jeśli był to start jeszcze bardziej globalny niż u mnie! :)
DeleteWięc choć oczywiście im wcześniej tym lepiej, to z pewnością można to nazwać startem z przytupem :)