Sunday 23 October 2016

Opowieści o magii i śniegu. // Stories of magic and snow.

*English version's below the cut*

Gdybym chciała wspomnieć wszystkie zakopiańskie historie, musiałabym napisać osobny post o każdym wyjeździe. Na teraz byłoby to chyba trochę zbyt dużo, dlatego ograniczę się do kilku moich ulubionych.

ALE ZA TO NIEDZIELA…

Zacznijmy w roku 2011, który, jak część z Was już wie, był pierwszym, kiedy wzięłam udział w Pucharze Świata w Zakopanem. Wiedziałam, że wyjazd zapowiada się dobrze, kiedy na kilka tygodni wcześniej okazało się, że jedne z odwołanych zawodów w Harrachovie przeniesiono właśnie do Zakopanego. Trzy konkursy zamiast dwóch! Trudno wymarzyć sobie lepszy debiut.

I ten weekend rzeczywiście był na swój pokręcony sposób perfekcyjny. W piątkowy wieczór, podczas mojego pierwszego konkursu na skoczni, zwycięstwo odniósł Adam Małysz. Powiedzieć, że byłam podekscytowana, to nic nie powiedzieć. 

Sobota nie była dla polskich kibiców równie udana. Po sprawiedliwej walce Adam zajął szóste miejsce, a na szczycie podium uplasował się tego dnia Simon Ammann. Mimo tego wciąż byłam bardzo zadowolona z wyników, bowiem Kamil Stoch (który od zawsze jest moim ulubieńcem z jakiegoś miliona powodów) zakończył konkurs na siódmym miejscu – najlepszym w jego dotychczasowej karierze. Gdy wychodziliśmy ze skoczni, z głośników niósł się refren piosenki „Ale za to niedziela”. Pamiętam, że nuciłam ją całą drogę powrotną ze skoczni. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak prorocze okażą się te słowa.

Ostatni dzień w Zakopanem jest zawsze słodko-gorzki. Z jednej strony wciąż cieszę się perspektywą wszystkich tych chwil, które mi jeszcze pozostały do wyjazdu, ale z drugiej perspektywa powrotu jest już wyraźna i myśl o niej wisi nad moją głową jak ciemna deszczowa chmura. Kiedy więc w niedzielę szłyśmy na skocznię, byłam w stanie myśleć wyłącznie o tym, że minie zbyt wiele czasu, zanim znów zobaczę Wielką Krokiew wyłaniającą się powoli zza drzew. Zawsze staram się skupić na tym, co jeszcze przede mną i nie marnować czasu na narzekanie, ale to był pierwszy z moich corocznych ostatnich spacerów na skocznię, więc szło mi wyjątkowo kiepsko. 

Jednak kiedy dotarłyśmy na miejsce, szybko zapomniałam, że poza skocznią istnieje w ogóle jakiś świat, do którego można wrócić. Kamil świetnie spisał się w pierwszej serii i na cztery skoki przed końcem rundy znajdował się na prowadzeniu. W dodatku właśnie nadszedł czas na występ Adama Małysza. Wśród ogromnej wrzawy Adam oddał całkiem dobry skok, z którego jednak nie zdążyliśmy się nawet ucieszyć, gdy problemy przy lądowaniu sprawiły, że przewrócił się i stoczył z zeskoku.

Zapadła cisza. Kiedy stoisz w tłumie tysięcy ludzi, z których nikt nie wydaje z siebie najmniejszego dźwięku, to właśnie ta kompletnie martwa cisza będzie najgłośniejszym, co w życiu usłyszysz. Jednak trwała tylko kilka sekund. Wszyscy byliśmy przerażeni, bo Adam wciąż się nie podnosił, ale nie mogliśmy tam tak po prostu stać. W końcu grupa kibiców zaintonowała „Nic się nie stało” i w chwilę później byliśmy już głośni jak zawsze, chociaż tym razem z zupełnie nietypowego powodu.

Czytałam później opinie, że wybór akurat tego hasła był mocno nie na miejscu, bo sugerował, że zależy nam jedynie na wyniku. Niektórzy uważali, że zachowaliśmy się głupio, bo przecież nie mieliśmy pewności, że rzeczywiście nic się nie stało. Ja jednak zawsze uważałam, że był to uroczy odruch. Upadek zaliczony przed własną publicznością, czekającą na kolejne zwycięstwo, musi z pewnością boleć bardziej niż zwykle. Dlatego, kiedy ja powstrzymując łzy krzyczałam, że nic się nie stało, miałam na myśli, że wynik nie jest ważny, że to nie ma znaczenia, bo dla nas liczy się tylko zdrowie naszego idola. Był to też rodzaj pobożnego życzenia, żeby rzeczywiście nic się nie stało, żeby Adam podniósł się, cały i zdrowy, i był gotowy do kolejnych skoków. 

Tymczasem ratownicy medyczni znieśli Adama na noszach, i choć kolejni zawodnicy zgodnie z planem oddali trzy ostatnie skoki w tej serii, to chyba nikt nie zwrócił na nich specjalnej uwagi. Dlatego dopiero w przerwie, gdy ochłonęliśmy, nagle zdałam sobie sprawę, że to przecież oznacza, że Kamil pozostał na prowadzeniu. Ten dzień to była prawdziwa huśtawka emocji.

Oczywiście marzyłam o tym zwycięstwie dla mojego ulubieńca, ale wiedziałam, jak trudno będzie je osiągnąć. Kiedy przyszedł czas na jego kończący cały konkurs skok, zakryłam oczy dłońmi, żeby nie patrzeć. Oczywiście nie wytrzymałam i przez rozchylone palce zobaczyłam, jak dobrze mu poszło. Chciałam krzyknąć z radości, ale zamiast tego z mojego gardła wydobył się dziwny, piszczący i bardzo głośny dźwięk. Nie spodziewałam się nawet, że potrafię brzmieć w ten sposób.

Kiedy śpiewaliśmy hymn razem ze stojącym na szczycie podium Kamilem, płakałam tak bardzo, że kompletnie nic nie widziałam. Pamiętam też, że martwiłam się, czy łzy nie przymarzną mi do policzków. 

Później dowiedzieliśmy się, że po konsultacji z lekarzami okazało się, że Adamowi nie stało się nic poważnego i jego występ w nadchodzących Mistrzostwach Świata nie jest zagrożony. Była to informacja ważniejsza niż mogliśmy wtedy przypuszczać, bowiem w kilka dni po zdobyciu brązowego medalu ogłosił, że jest to ostatni sezon w jego karierze. Oprócz zapoczątkowania kolejnej fali łez (wygląda na to, że wiecznie tylko płaczę przez ten sport) ta decyzja doprowadziła w końcu także do powstania kolejnej z moich ulubionych historii.


NO CO? PRZECIEŻ LUBICIE ŚNIEG!


Adam zaplanował oficjalne zakończenie kariery na kilka dni po zakończeniu sezonu. Nie chciał jednak by był to zwykły konkurs, dlatego wymyślił zupełnie nowe zasady. Być może o tym słyszeliście – konkurs nosił nazwę „skok do celu”. Każdy z zawodników losował odległość, jaką powinien osiągnąć (były wśród nich całkiem imponujące jak np. 130 metrów, ale również dość zabawne, jak np. 80 metrów). Wygrywa ten, kto będzie najbliżej swojej wylosowanej odległości.

Wydarzenie zaplanowano na koniec marca. To już praktycznie wiosna, więc przygotowaliśmy się na łagodniejsze niż zwykle warunki pogodowe. I wydawało się, że mamy rację – dopóki nie dotarliśmy na skocznię, a zawodnicy nie wylosowali swoich odległości. Wtedy bowiem zaczął padać śnieg, choć to raczej delikatne określenie zamieci śnieżnej, która rozpętała się nad Zakopanem. Po chwili wszyscy na trybunach wyglądali jak bałwanki z wąsami (ponieważ każdy, łącznie ze skoczkami, nosił tego dnia charakterystyczne dla Adama wąsy – niektórzy zapuścili prawdziwy zarost, inni nakleili go lub narysowali, ale wszystkie wyglądały tak samo śmiesznie). Wiadomo było, że skakanie jest w tej sytuacji zbyt niebezpieczne.

Ale to Zakopane – wszyscy szybko zgodziliśmy się, że śnieg jest najpiękniejszym prezentem, jaki natura mogła zrobić Adamowi. W całym kraju panowała wiosna, ale tu, na Wielkiej Krokwi, królowała jego ukochana zima. Nawet jeżeli prezent okazał się być dość niezręczny i nie pozwolił na przeprowadzenie zawodów.

Skoczkowie nie chcieli całkiem odwołać imprezy, dlatego część z nich zdecydowała się na skok, a inni postanowili przynajmniej zjechać spod progu skoczni, skoro skoki nie były możliwe  (ledwo widzieliśmy ich przez gęstą zasłonę śniegu). Technicznie nie zobaczyliśmy więc żadnych zawodów, a jedynie kilka pojedynczych skoków (w tym ten najważniejszy - ostatni skok Adama), ale zrobiliśmy inne rzeczy, jak na przykład zatańczenie z Mistrzem kilku naszych stałych choreografii (pamiętacie jak mówiłam wam o zmywarce?). Gdy wychodziliśmy ze skoczni, brama, która powinna być zamknięta, okazała się być otwarta i w ten sposób wszyscy dostaliśmy się „za kulisy” a także dosłownie na „scenę” – wdrapałam się nawet na zeskok Wielkiej Krokwi, choć nie dotarłam tak daleko, jak się spodziewałam – jest o wiele bardziej stromo niż wygląda to w telewizji! Zdjęcie mojego telemarku na zeskoku możecie zobaczyć na tumblrze. Ach, i jeszcze jedna uwaga: zjeżdżanie na tyłku ze skoczni może brzmieć jak świetny pomysł, ale w rzeczywistości nabiera się prędkości tak szybko, że jest to wyłącznie przerażające.

W sumie był to wspaniały dzień, nawet jeśli (tak, zgadliście) płakałam tak bardzo, że moje doklejone wąsy odpadły mi z twarzy. Swoją drogą, wciąż je mam. 


NIE, NIE SĄDZĘ, ŻEBY TO BYŁO MOŻLIWE…


Ale zostawmy też coś na inne okazje i przewińmy o parę lat do przodu, do roku 2015 i mojej chyba ulubionej historii. Sezon 2014/2015 od początku nie należał do udanych. Kamil doznał kontuzji już na samym jego początku, więc niniejszym wszystkie plany, jakie wobec niego mieliśmy, legły w gruzach. Kiedy nadszedł czas na zakopiański weekend, Kamil skakał dopiero od kilku tygodni i nie szło mu tak dobrze, jak sobie tego życzyliśmy.

Ale magii Zakopanego nie powstrzyma nic. Chociaż wszystko zdawało się być przeciwko nam – nawet pogoda. Już od piątku nad miastem szalała wichura, która uniemożliwiła choćby rozpoczęcie treningu przed planowanymi na wieczór kwalifikacjami. W ciągu nocy wiatr nie ustał i rano nawet nie próbowałyśmy wychodzić z naszego pokoju. Zostałyśmy w łóżkach i spędziłyśmy przedpołudnie zastanawiając się, czy rosnąca za oknem choinka w końcu się złamie i czy wpadnie wtedy wprost do naszego pokoju.  Do konkursu drużynowego pozostało tylko kilka godzin, ale nie widziałyśmy nikogo, kto wybierałby się na skocznię. Wydawało się, że to po prostu nie ma sensu.

Ale wtedy coś się stało. Na pewno istnieje na to jakaś mądra naukowa nazwa i logiczne wytłumaczenie, ale było tak, jakby ktoś w sekundzie po prostu wyłączył wiatr. Jakby nacisnął czerwony przycisk na pilocie, podobny do tego, który wyłącza telewizor. Klik i zapanowała cisza.

Szybko wybiegłyśmy z pokoju i ruszyłyśmy na skocznię. Mimo że spóźniłyśmy się na serię próbną, to wiele osób przyszło w podobnym momencie, a nawet trochę później. Konkurs już się zaczął, gdy na skocznię wciąż jeszcze przybywali kibice.

To były udane zawody. Polska drużyna ukończyła je na piątym miejscu, co zazwyczaj nie byłoby satysfakcjonujące, ale w tamtym momencie tego trudnego sezonu było właściwie osiągnięciem. Zwłaszcza że w nieoficjalnej klasyfikacji indywidualnej Kamil uplasował się na drugim miejscu. Więc, pomimo podszeptów rozsądku, apetyty na konkurs indywidualny były duże.

I, na złość logice i wszystkim poprzednim wynikom, Kamil wygrał te zawody. Był najlepszy w pierwszej serii, potem w drugiej, a ja znów okropnie płakałam. Wiem, że to raczej niemożliwe, ale jestem przekonana, że nigdy nie śpiewaliśmy hymnu tak głośno jak wtedy. W pewnym momencie DJ po prostu wyciszył muzykę, bo i tak nikt jej nie potrzebował ani nawet nie słyszał. Brzmieliśmy niewiarygodnie. Cały czas na samą myśl o tamtej chwili przechodzą mnie ciarki. Słowa są w tym momencie bezużyteczne. Wiem tylko, że to jedno z moich ulubionych wspomnień i będę je cenić i pielęgnować już zawsze.

Mówiłam Wam, to miejsce to magia.

Zajrzyjcie na Tumblra – czeka tam na Was obiecana kolejna porcja zdjęć.

Udanego tygodnia!

  ///


 If I wanted to write about every good story I have from Zakopane, I would need to make a post about every single trip. I think that would be a little much for now, so this time I chose just a few of my favourite ones. 

DON’T WORRY, DEAR, WE STILL HAVE THE SUNDAY LEFT…

Let’s start in 2011, which as some of you may know by now, was the first year when I attended World Cup competitions. We knew it’s off to a great start when a few weeks earlier a race in Harrachov was cancelled and pushed to Zakopane. Three competitions instead of two! I couldn’t imagine a better debut. 

And it was in fact perfect in its twisted way. We couldn’t have known it yet, but it was Adam Małysz’s last season and therefore his last World Cup weekend in Zakopane. And, Friday evening, he won. My first competition ever. One of the best ski jumpers in history. The greatest idol you could have. Excited doesn’t even begin to cover it. I was ecstatic. And indescribably proud. 

But that was not all Zakopane had in store for us that year. In fact, that was only a warmup. 

Saturday wasn’t so lucky for Polish fans. After a fair fight Adam didn’t make it to the podium and ended up on 6th place. Meanwhile, Simon Ammann was declared the winner. I was still happy, because Kamil Stoch (who is my all-time favourite for about three hundred reasons) came in seventh, which was the best result in his career. 

When we were leaving the hill that night, there was a famous Polish song blasting through the speakers. I’m not gonna try to translate it accurately, but you could say that the chorus means something like “Never mind all that, Sunday is gonna be ours”. I remember humming it on my way back to the room. I didn’t know how true it’s soon going to turn out to be. 

Now let me tell you, the last day in Zakopane is always bittersweet from the moment I open my eyes. Of course I’m extremely happy for getting to spend another 24 hours there, but the thought of leaving isn’t just some far prospect in my mind and I can’t put it out as easily as before. So along being extremely happy I’m also on the verge of tears for the whole day. It’s the weirdest feeling. 

So you can imagine how the walk to the arena looks like this last day. There’s the constant feeling of “next time I’ll be doing this is twelve months away”, but I’m desperately trying to enjoy myself and not waste time on whining. But in 2011 I was on my first ever last walk, so I was doing a really poor job at cheering myself up. 

But when we got there, I quickly forgot about the mere fact that outside the hill there’s even a world to come back to. Kamil did really well in the first round and four jumps before the end of it he was in the lead. And it was Adam’s turn. He jumped pretty well too, but we didn’t even had time to properly express our joy when he fell down while attempting to land. 

There was silence. In a second we went from being a crazy excited to dead serious. It was impossibly quiet. When you’re in the stands full of thousands of people, and no one is saying a word or making any noise at all, the silence is both the quietest and the loudest thing you’ll ever hear. 

But it only lasted a few seconds. He wasn’t getting up so we were all worried sick, but we needed to do something, we couldn’t just stand there. So a group of fans started chanting a popular theme, which is mostly used when your team loses a game and you want to assure them you still support them. In a word to word translation it would go something like “it’s no big deal” or “nothing happened”. I joined in as did a lot of people, and after a while we were loud as ever only for a very different reason.

Later I read some comments that singing that was inappropriate. Some people though that it made us seem like we only care about the score or that it was stupid, because we didn’t know if it wasn’t a big deal. Something terrible could have happened, especially since he wasn’t getting up. The rescue workers carried him away on a  stretcher, which is obviously never a good sign.

But I think it was cute. I can’t speak on behalf of everyone, but I what I meant was that he doesn’t have to worry about us. It’s definitely worse than usual to fall in front of your own audience who is waiting for you to win again. And I wanted him to know that it doesn’t matter, because we only care about his health. Also, even more importantly, the chant was a hopeful wish that nothing bad has happened and he’ll be able to jump again soon. That’s what I meant when I was screaming as loud as I could while trying to keep the tears from streaming down my cheeks.

I don’t think that anyone paid much attention to the last three jumps, but the show had to go on. For a moment everyone forgot about it, but the fact was that Kamil Stoch was still in the lead before the final round. That day was literally an emotional rollercoaster. 

I wanted nothing more than for Kamil to win, but I knew how hard it’s going to be. When it was time for his jump, the last one of the whole competition, I wasn’t sure I’m able to look. I tried to turn away, but I looked back at the hill just in time to see him doing great. I meant to shout, but instead a weird (and very loud) squealing sound came out of my mouth. I didn’t even know I was able to make such noise. 

When we were singing our national anthem with Kamil on the top of the podium I cried so hard I could barely see him. I also remember being really scared that tears will freeze on my face. 

It was later confirmed that Adam was okay and that his performance in the upcoming World Championships wasn’t in danger. Which was more important than we thought. After winning a bronze medal he announced that it was his last season. After a lot of tears (it seems like everything ski jumping do is make my cry all the time) that decision led to another great story.

YOU’RE SUPPOSED TO LIKE SNOW!

Adam decided to organize a sort of a farewell competition after the season ends. He wanted to make it into something really special, that’s why he came up with a completely different rules. Every athlete had to draw the distance he’s supposed to achieve. There were some impressive ones like 130m, but also some a bit funny ones like 80m. Who is the closest to their drawn distance wins. 

The event was scheduled for the end of March. It’s barely even winter anymore so we prepared for a bit easier weather conditions. And it seemed we were right, up to the point when everyone got to the hill and the competitors drew their aims. Because right there and then it started snowing. But it wasn’t just a few snowflakes - it was basically a snowstorm. After a few minutes every person in the stands looked like a very confused snowman with moustache (because everyone, literally everyone including the athletes was wearing a moustache similar to Adam’s very characteristic one – they were real,  glued on or drawn, but they all looked equally ridiculous) and there was no way jumping was safe. 

But here’s Zakopane for you - it was soon agreed upon that it was the greatest present the nature could give this incredible man – it was spring in the whole country, but right on the hill we had his bellowed winter. Even if the gift was kind of awkward as it prevented us from going through with the original plan. But the athletes didn’t want to leave us all with nothing, so instead of jumping they used their ski jumping skis as traditional ones and skied downhill (we could barely see them through all the snow). So we didn’t technically see any competition at all, only a few jumps (including the most important one - Adam's last jump). But we did other things, like dancing our weird choreographies with him (remember the dishwasher? We did that). And later, I guess it wasn’t planned, but a gate that probably should have been closed was open, and we ran what we can call “backstage” and also literally onstage – I even climbed up the ski jumping hill a little bit (before the security threw me out)! I didn’t make it far, because it turned out to be a lot steeper than it looks on tv. But you can see a photo of my telemark on my tumblr page. Also, sliding down from there on your butt may seem like a fantastic idea, but let me tell you, you’re gaining speed so quickly it’s actually terrifying. 

All in all, it was a fantastic day, even if, you guessed it, I cried so much my glued on moustache fell off. I still have it though. 

NO, I DON’T THINK IT’S POSSIBLE…

But let’s leave something for another time and skip ahead to one last story, that is probably my favourite. It was last year, in 2015. The 2014/2015 season was a bad one. Kamil Stoch got injured right at the beginning of it, and it messed up every plan any of us had. Before we came to Zakopane he was back to the World Cup for less than a month and wasn’t doing so good. But nothing can stop Zakopane from working its magic.

The weather was awful from the beginning. The day of qualification I don’t think we even started trainings – the wind was extremely strong and there was  no way jumping was safe. 

And the gale didn’t really stop at night or the next morning. I remember we just sat in our room wondering if the tree in front of our window is going to break and if so, if it’s going to fall into our room. There were only a few hours left before the competition was supposed to start and we couldn’t see or hear anyone going to the hill. It seemed that there’s just no point. 

But then something happen. There’s probably some scientific term for when that happens and there’s probably also a logical explanation, but it was as someone turned the wind off. In a few second it just stopped and didn’t come back. Like someone pushed a button on a remote control. 

We rushed out of our room, wondering if we’ll even make it before the trial round starts. I’m not sure we did, but we certainly weren’t the only ones. It looked like everyone left their homes around the same time, a little later then they would normally do. A lot of fans were even late for the competition itself.

It was a good competition. Polish team ended up on the 5th place, which normally wouldn’t be so good, but considering how the season was going, it was an achievement. Especially since in the unofficial individual classification, Kamil came in second.  So, against everyone’s better judgement, hopes were up for the next day’s individual competition. 

And, against logic and all of the previous results from that season, we were right. He won. He won the first round and the second and again I cried really hard. I’m not sure that’s possible, but I could swear we never sang the national anthem as loud as we did that day. The DJ even cut the music eventually as no one could hear it anyway and we clearly didn’t need it. We sounded incredibly. I can’t even explain it, I just have chills even thinking about it. Words are completely useless here. I just know it is one of my favourite memories of all time and that I’ll always cherish it.

Told you that place is magic.

Visit my tumblr page for some photos and have a great week!
 

4 comments:

  1. Piękne wspomnienia. :) Czytając, uśmiechałam się pod nosem. Podobnie przeżywam każdy skok Kamila a ten wygrany konkurs w Zakopanem w 2015 roku był naprawdę magiczny. Stojąc pod skocznią, po zwycięskim skoku również nie mogłam powstrzymać łez a na myśl o tym śpiewanym hymnie, dalej mam gęsią skórkę. :)

    PS. W tym sezonie nie było to jedyne indywidualne podium Kamila... Wygrał jeszcze w Willingen i był dwa razy drugi, w Sapporo i Titisee-Neustadt.

    ReplyDelete
    Replies
    1. To był naprawdę wspaniały dzień! Oby takich jeszcze więcej :)

      Ojej, oczywiście, masz rację! Post był oryginalnie jeszcze trochę dłuższy, skracałam go, żeby nie zamęczyć Czytelników ;) i porobiło się z tym nieco zamieszania. Myślałam, że już wszystko ogarnęłam, ale w ferworze poprawek nie zwróciłam uwagi na tę (niezwykle haniebną) pomyłkę! Już poprawione! :) Dzięki za czujność :)

      Delete
  2. Hej, hej :)
    Zakopane 2011 to konkurs od którego wszystko się u mnie zaczęło! Cała przygoda ze skokami :)
    Naprawdę cudowne wspomnienia!
    Pozdrawiam ;)

    Ps. Zapraszam do siebie na nowy wpis: http://oczami-skokomaniaczki.blogspot.com/2016/10/autografy-thomas-diethart.html

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tak jak wspominałam: uważam, że to był fantastyczny rok na rozpoczęcie swojej przygody. Zwłaszcza, jeśli był to start jeszcze bardziej globalny niż u mnie! :)
      Więc choć oczywiście im wcześniej tym lepiej, to z pewnością można to nazwać startem z przytupem :)

      Delete