Sunday 30 October 2016

Nie wygramy, jeśli tego nie zrobię! - czyli o magicznych rytuałach.//I have to or we’re not going to win! – a few words about rituals.

*English version's below the cut*

O dmuchaniu w telewizor chyba wszyscy słyszeliście. Nie jestem pewna, skąd pierwotnie wziął się pomysł, ale ja usłyszałam o nim, kiedy lata temu Adam odpowiadał na pytanie dziennikarza, co kibice mogą zrobić, by mu pomóc.
 „Trzymajcie kciuki i dmuchajcie w telewizor!”

Dmuchałam zatem, całe swoje dzieciństwo, najpierw, by dobry wiatr pod narty towarzyszył Adamowi, potem także Kamilowi  i jeszcze kolejnym skoczkom.

Ale każda tradycja w końcu potrzebuje pewnych aktualizacji, z których pierwsza i chyba najzabawniejsza miała związek z moim pierwszym Pucharem Świata w Zakopanem. Jeżeli czytaliście zeszłotygodniowy wpis (do czego gorąco zachęcam!) to wiecie, że było to w roku 2011, kiedy swoje pierwsze, dość wtedy zaskakujące zwycięstwo odniósł Kamil Stoch. Czego nie wiecie, to tego, że byłam wtedy na skoczni w swojej nowej zakopiańskiej czapce (chociaż to łagodne określenie na to, co sobą przedstawia). Miałam wtedy 15 lat i był to jedyny pucharowy weekend, na który wybrałam się jeszcze wspólnie z mamą. Zupełnie niechcący stała się ona współautorką nowego rytuału, kiedy któregoś dnia wróciła ze spaceru z wielką białą czapą w ręce i powiedziała:
- Kupiłam ci, zobacz, jaka fajna!

(Jeżeli macie ochotę sprawdzić, czy rzeczywiście jest taka fajna, służę pomocą. Oto ja i Miś Krokiewka na skoczni  (dzieło oczywiście Moniki):

Zdjęcie jest z tego roku, bo jak widać, mocno się z nią przez te lata zżyłam i wciąż mam ją ze sobą na skoczni.)

A wracając do opowieści: zabrałam ją ze sobą na zawody, bo okazała się cudownie ciepła, a po nieoczekiwanym, fantastycznym zwycięstwie Kamila nie miałam już wątpliwości, że to wszystko dzięki mnie i, z całą pewnością, mojej wspaniałej zakopiańskiej czapie (czy już kiedyś wspominałam, że zawsze byłam dość specyficznym dzieckiem?). Jako że nie mogłam być na zawodach co tydzień, postanowiłam chociaż za pomocą rzeczonej czapy wspierać Kamila co weekend.

Jeżeli w Waszych głowach powstał już ten wspaniały obraz, to tak, macie rację. Swobodnie, bez najlżejszego oddalania się od prawdy możecie sobie wyobrazić mnie w czapie na głowie, ze ściśniętymi kciukami, nieomal leżącą na podłodze przed telewizorem, by upewnić się, że dmucham pod dobrym kątem i wiatr dzięki mnie wieje rzeczywiście pod narty Kamila, a nie w jakimś niepożądanym kierunku.

Dodam jeszcze tylko, że było to naprawdę duże poświęcenie, bo tego rodzaju nakrycia głowy zdecydowanie nie nadają się do temperatury pokojowej.

Nie pamiętam, jak długo zakładałam ją przy każdym skoku Kamila, chyba jeszcze sezon lub dwa. Ale, zwróćcie uwagę, to były bardzo dobre sezony! :D

Z innych ciekawych zwyczajów polecam (ale tylko na specjalne okazje i tylko osobom pełnoletnim, oczywiście! ;)) nasz sposób na przetrwanie stresu Igrzysk Olimpijskich w Sochi w 2014 roku – przed skokiem każdego Polaka, a przede wszystkim Kamila, piłyśmy za jego zdrowie. Nie muszę chyba wspominać, że to skończyło się jeszcze lepiej niż moje sezony z czapą!

Teraz jednak chyba „wyrosłam” (biorę w cudzysłów, bo czy na pewno?) ze specjalnego stroju i dmuchania w telewizor, a wspomniany sposób z czasów Sochi nie nadaje się raczej do powtarzania przy każdym konkursie (to byłoby bardzo dużo skoków! ;)). Nie oznacza to jednak, że występy Kamila obserwuję wygodnie z kanapy. Od dłuższego czasu jestem bowiem absolutnie przekonana, że skok nie może się udać, jeśli nie stoję, kiedy Kamil odbija się z progu.
Zresztą, może to tylko dorabianie ideologii do prostych odruchów – i tak bym pewnie nie usiedziała w miejscu!

Kiedyś, gdy byłam chora i skoki oglądałam leżąc w łóżku, potknęłam się o kołdrę w desperackiej próbie spionizowania się na czas. Wylądowałam na twarzy, ale skok był całkiem udany.

Wspominałam już, że to poświęcenie?

A Wy? Macie jakieś swoje (skokowe i nie tylko) rytuały, którymi zaklinacie rzeczywistość i wspieracie swoich ulubieńców?

Czekam na Wasze pomysły i życzę udanego tygodnia!
///
You may have heard about blowing air on your TV screen as a thing in ski jumping. I don’t know how the idea came to life, but I first heard about it when a journalist asked Adam Małysz what can his fans do to help him during a race.
“Keep your fingers crossed and blow on your TVs!”

Well, since Adam asked… I was doing my best each winter weekend for my whole childhood. First for Adam to have a good wind, then also for Kamil and other jumpers. 

But every tradition needs an update sooner or later. First upgrade was made in Zakopane during the World Cup of 2011. If you’ve read the last post (if you haven’t then I invite you to check it out!) then you already know that it was my first World Cup event. What you don’t know, is anything about the cap I was wearing on the hill, and, don’t be fooled by appearances, it’s absolutely crucial knowledge.
 I was 15 years old and that’s why my mum was with us that first year. One day she accidentally became co-author of the new ski jumping ritual. It all began when she walked into our room holding a really huge white cap (although that word doesn’t describe that thing at all) and said:
‘Look what I bought you! It’s really nice!’

(if you’d like to check for yourself if she was right, here’s a picture of me and our mascot The Krokiewka Bear. We took it last year. As you can see, I got pretty attached to the cap – I still have it with me on the hill every year.)


Let’s get back to the story – that day I wore it on the hill and, some of you may have already guessed it, it was the day Kamil Stoch won his first ever World Cup race. So I was absolutely convinced that it’s all because of my and my (very fancy) accessory (did I ever mention that I was always a rather weird kid?). Sadly, I was not (and I’m still not) able to support Kamil every week on the hill, so I decided to at least use the magic of the cap in front of my TV.

If you already have that beautiful image in your minds, then you’re one hundred percent right. You can now see it with your mind’s eye without getting even an inch away from the absolute truth – every weekend I put on my cap and, with my fingers crossed so hard they hurt, almost lying down on the floor to make sure that I’m blowing on my TV screen at the perfect angle that makes Kamil’s wind a helpful one, not a one that would push him down too early.

 I’m sure it was glorious to watch.

Let me just tell you that it was a huge sacrifice, because that type of headgear is definitely not meant to be worn inside.

I don’t remember exactly for how long I kept doing that, maybe a season or two? Let’s just say that it was a very good time for Kamil. :D

But there are other fun ways to support your favourites. This particular one is suitable only for people of legal age and only for special occasions I guess. We invented it with my friend during the Winter Olympics in 2014. Every time a Polish ski jumper, especially Stoch, was preparing for his jump, we toasted to him (yes, with alcohol, maybe even a little too much of it). Let me just remind you that Kamil won both competitions at that Games ;).

But doing that for the whole season is probably not the best idea. I also grew out of (hm, are we sure?) blowing on the TV screen and wearing a winter cap inside my living room. That doesn’t mean I now watch Kamil’s jumps from the comfort of my couch. As for right now (about two seasons now?) I absolutely need to be standing in front of the TV for a good jump to be even possible. I once was ill and lying in bed and tripped over my comforter in a desperate attempt to make it up in time.
 I fell on my face, but the jump was pretty good. 

Didn’t I tell you it’s a sacrifice?

I can’t wait to hear your stories – do you have any special rituals you use to support your favourites?

Have a great week!

2 comments:

  1. hahaha xD Zaraz mi się przypomina jak jeszcze rok temu w trakcie skoków Polaków śpiewałam: ,, I believe I can fly" xD

    ReplyDelete
    Replies
    1. haha, no czego to zaangażowany kibic nie wymyśli! ;)

      Delete