To tylko niektóre z pytań, które zdarza mi się słyszeć, kiedy ktoś dowiaduje się o moich powtarzających się od lat wyprawach na zawody w skokach narciarskich. Być może te same pytanie przychodzą Wam teraz do głowy. Postaram się więc odpowiedzieć.
Byłam zbyt mała, by pamiętać
dokładnie, jak to się zaczęło. Ze skrawków wspomnień i opowieści rodziców wiem
tyle, że było to w okolicach 2001 roku, kiedy Polskę po raz pierwszy opanowała
Małyszomania. Choć jako sześciolatka nie wiele rozumiałam z tego bądź co bądź
dość skomplikowanego sportu, szybko stałam się bardzo zaangażowanym kibicem.
Jak przez mgłę pamiętam jakieś zawody, których w połowie nie obejrzałam, bo
byłam zbyt przejęta kibicowaniem Adamowi na godzinę przed skokiem, by skupić
się na czymkolwiek innym. Chciałam być perfekcyjnie przygotowana. Spędziłam
cały ten czas w swoim pokoju, by wyłonić się z niego, gdy komentator po raz
pierwszy zapowiedział występ Małysza. Pamiętam, że do pleców przykleiłam sobie
taśmą klejąca plakat z wizerunkiem Adama, w rękach miałam szeleszczące srebrne
pompony (tajemnicą pozostaje jak weszłam w ich posiadanie), a na głowie opaskę
ze świecącymi uszami a la Myszka Miki. Chyba wymyśliłam nawet jakieś piosenki i
układ taneczny, którym miałam wspierać Adama (oczywiście z pewnością nie
zdążyłam go wykonać w trakcie kilkusekundowego skoku).
W każdym razie tak się to
zaczęło. Jak widzicie, od początku można było się spodziewać, że ja i cały mój
entuzjazm nie wytrzymamy przed telewizorem zbyt długo. Od tamtego czasu byłam
zresztą tylko coraz bardziej rozkochana w tym niezwykłym sporcie.
Przewińmy teraz taśmę o kilka lat do przodu – w 2009 roku udało mi się przekonać mamę, by zabrała piszczącą z ekscytacji 14 letnią mnie na moje pierwsze zawody. Był to konkurs Letniego Grand Prix w Zakopanem. Pamiętam, że popłakałam się na sam widok skoczni, a gdy potem przebiegł obok mnie Martin Schmitt, mama myślała, że trzeba będzie odesłać mnie do domu w ambulansie. Nie był to zresztą jedyny powód, dla którego mogła żałować swojej decyzji. Specjalnie wybrała zawody letnie, by nie marznąć godzinami na betonowych trybunach, ale pogoda bezwstydnie zakpiła z tego planu. Było przeraźliwie zimno i przez całe zawody lało jak z cebra, ale żadne ilości wody nie mogły zgasić mojego entuzjazmu. Od tamtego dnia nie było już odwrotu. Pokochałam atmosferę na skoczni tak bardzo, że niedługo potem trafiłam i na zawody zimowe, i do innych miejsc oprócz Zakopanego, w tym poza granice Polski. Ale na opowieści o tym wszystkim także przyjdzie czas.
Tymczasem wciąż nie
odpowiedziałam na dwa pierwsze pytania z tytułu tego posta. To dlatego, że (jak
potwierdzi każdy, kto spędził ze mną choć kilka godzin) nie jestem mistrzynią
streszczania się, a to w dodatku pytania o wiele bardziej skomplikowane niż na
to wyglądają.
Bo jak miałabym zamknąć w kilku
zdaniach to niezwykłe uczucie, że się pasuje, jest na swoim miejscu, ze swoimi
ludźmi? Że jestem w domu, choć pierwszy raz widzę to miejsce? Dumy, którą się
czuje, wychodząc ze skoczni przystrojonym w narodowe barwy po pięknym
zwycięstwie Kamila, ale także po nawet najbardziej sromotnej z porażek, nie da
się zmieścić w kilku słowach. Ani tym bardziej nie da się oddać sprawiedliwości
tym wszystkim ludziom, o których nigdy bym nie pomyślała, że możemy się razem
tak dobrze bawić. Nie potrafię też tak szybko opowiedzieć o całym pięknie –
wizualnym i ideologicznym, które w tym sporcie widzę. O tym wszystkim, czego
mnie nauczył, a były to czasem przykre lekcje.
Po co mi to wszystko? Po śmiech,
po łzy, po szalone historie i niezapomniane chwile. Po wszystko, co się liczy.
Na to wszystko potrzeba tysięcy
słów, którymi mam zamiar powoli zapełnić ten kawałek wirtualnej przestrzeni.
Może ktoś uzna czytanie ich za zabawne, może za inspirujące, a może ktoś
odkryje w nich siebie. Zobaczymy. Jeżeli znajdzie się choć jedna taka osoba,
będę więcej niż spełniona jako blogerka.
Oprócz działu felietonowego, jak
możecie zobaczyć w menu, zaplanowałam też dział z poradami odnośnie wszystkiego,
co związane z wyjazdami na zawody. Mam już ich na koncie trochę, a co za tym
idzie, popełniłam już wiele głupich błędów w ich organizacji i przeprowadzeniu.
Może komuś uda się dzięki tym wskazówkom uniknąć ich powtarzania :). Felietony także będą
różnej maści – od zapewne przesadnie patetycznych tekstów o wszystkim, co
kocham w skokach, przez ogólne refleksje o pasji i jej konsekwencjach czy
stricte podróżnicze teksty z wypraw, aż po wszelkiej maści opowieści związane z
tym wszystkim – jak już obiecywałam: zabawne, wzruszające, kompromitujące – do
wyboru do koloru!
Mam nadzieję, że dobrze się
bawiliście czytając ten wstępny tekst i powrócicie do następnych. Stworzyłam
specjalne konta na wszystkich portalach społecznościowych, jakie przyszły mi do
głowy, by ułatwić chętnym śledzenie wydarzeń na blogu. Możecie tez używać ich
do pisania do mnie w każdej sprawie! Chętnie też dowiem się w komentarzach,
jeśli jest coś, o czym chcielibyście przeczytać. Na razie żegnam was ciepło!
Lena
/ / / /
I often hear questions like that when my ski
jumping-oriented trips come up. Chances are, you’re wondering the same thing
right now, so I’ll do my best to answer.
I was too little to remember all the specifics, but around 2001, when I was about 6 years old, in Poland there was a phenomenon that everyone still calls “Małyszomania”. If you’re lost, quick explanation: it was all because of our ski jumper, Adam Małysz, who started winning a lot of important competitions. In my house (like most of polish houses I guess) we were watching every race. Despite being a bit too young to understand this quite complicated sport, I quickly became a really invested fan.
Around that time, I must have been around 6 or 7 years old, I was so excited about cheering Adam on, that I couldn’t concentrate on the competition at all. I spent about an hour of it in my room getting ready for his jump. I emerged from it when the commentator announced our athlete. I plastered a poster of him to the back of my dress and I was wearing a headband with Mickey Mouse ears that glowed in different colours. I also had silver pompons in my hands (it’s still a mystery how I got them in the first place). I even prepared a little song with special choreography, but of course his jump only lasted a few seconds, so he was done before I finished.
Anyway that’s how it all started. As you can see it was all kinds of obvious that it would be impossible to keep me and all of my enthusiasm in front of the TV for long. From that moment on my love has only grown.
So let’s fast forward to my first live competition. It was summer of 2009 and my mom has finally agreed to take 14 year old me to see my idols live. I was squeaking from excitement for the whole 2 hour bus journey and when we got to the venue, I started crying and sobbing hysterically. And when Martin Schmitt, one of the best athletes there, ran right past me, my mom was pretty sure she would have to call an ambulance soon. But that wasn’t the only thing that could make her regret the whole trip. She specifically chose a summer competition to avoid freezing to death, but the weather did a number on us. It was freezing cold and it was pouring with rain for the whole time. As you can imagine, I didn’t care in the slightest. No amount of water could put me off. There was no coming back from that day. I was convinced that no feeling could compare and I soon managed to go to other competitions – including my dream winter World Cup races, in Poland, but also in a few other countries (we’ll get to all that another time!).
You probably noticed that I still haven’t answered the first two questions from the topic line. There are a few reasons for that. First, anyone who has spent even a couple of hours with me will tell you that getting to the point is quite difficult for me, especially when I’m excited about something. Also those questions are far more complicated than they look.
Because how can I include everything in only a few short words? There’s the feeling that you are right where you should be, with the exact right people. Feeling of home even if you’re there for the first time in your life. There’s pride. Amazing pride that comes only when you’re dressed in your country’s colours after an amazing win by your favourite athlete. But there’s also pride in wearing them on the hill after even the worst of failures. There is no way to tell a short story about all of the amazing people I’ve met because of my passion. There's some of them that I never thought we would hit it off so well, but then we met doing what we love and just got crazy together. I can’t use only a few sentences to explain all the beauty I see in this sport and everything it taught me – even if some of those lessons are actually quite bitter.
And I’ll need thousands words for that. Maybe
someone will find reading it amusing or funny or inspiring. Maybe someone will
see themselves in all that. And I’m gonna be the happiest blogger on the planet
if that happens.
Apart from the essays I also planned a section
with advice for everyone planning a trip, especially a ski jumping one. I’ve
done a few of those already and have some useful tips. I will also tell you all
about every stupid thing I’ve done or wasn’t prepared for, so maybe I’ll help
someone avoid some not so nice surprises :) There will be different kinds of
essays too – from (probably really cheesy) ones about what and why I love about
it so much, through to some general thoughts about passion and its consequences
and to specific travel posts about the places I’ve seen along my way. Some
others will be about all of the stories – the funny ones, the touching ones,
the embarrassing ones – everything’s here!
I hope you enjoyed this first welcome post (again thank you Kirsty for your help!) and
that you’ll come back. In the menu there are links to my blog’s social media
pages, so we can stay in touch more easily. You can also use those to ask me
about anything. I’m waiting for your comments and suggestions what you’d like
to read about. Take care everyone!
Lena
No comments:
Post a Comment